Po rybie do kłębka

Czy ryba pływająca w wodzie wie, że jest rybą pływającą w wodzie? Czy zna swój zapach lub też smród? Kto wie, może nawet ma już dosyć dotychczasowego akwenu z jego wszelkimi atrybutami? Mo(r)ze miewa mdłości cichego buntownika i aspiruje do zmiany… ze słodkowodnej na morską… Stety czy niestety, wywiadu „rzeka” mogłaby udzielić dopiero gdyby na takową zmianę się porwała. Na nieszczęście dla łuskatej bohaterki akapitu wstępnego, ta podniosła decyzja życiowa z wielką dozą prawdopodobieństwa mogłaby okazać się jej ostatnią decyzją… Niechybne odeszłaby w niebyt rybiotrupia… Na szczęście dla mnie jako ssaka, a nawet naczelnego, woda to nie to samo co powietrze, ergo zmiana „akwenu narodowo-kulturowego-religijnego” ofiarą życia skończyć się nie musi, a wręcz przeciwnie…

Nie dziwię się każdemu buntownikowi vel rewolucjoniście czy to w Kościele (dziś jak i w latach soborowo-posoborowych), czy na ulicy, czy w rodzinach, czy w państwie. Buntownik to składowa każdego układu społecznego. Poza kontestatorami moja klasyfikacja zwierałaby również tych którym „system” nie grzeje nie ziębi, jak i tych, którym sos w którym pływają od urodzenia smakuje i w takowym pragną dokonać żywota. Oczywiście najbardziej interesujący mogą być buntownicy, bo posiadają potencjał zmiany wynikający z krytycznego, wymagającego i wybrednego stosunku do światów równoległych takich jak rodzina, kościół czy państwo, w których złośliwy los ich umieścił. Oczywiście nie będę spuszczał się nad każdym bezrozumnym (wybaczcie bezpośredniość) debilem który stwierdzi, oczywiście bezrozumnie, że jest samotną wyspą i niczego i nikogo nie potrzebuje. Taki bunt ja kwalifikuje jako ze wszechmiar bezrozumny, bo nitwórczy.

Kluczem do rozumnego buntu jest wspomniana ryba… wszystkim kontestatorom (oczywiście rozumno-świadomym) swoich akwenów polecam wyjazd w inne realta’-bez względu czy kontestujemy wiarę, obrządek, narodowość czy więzy rodzinne. Odmienność nowego otoczenia, co można by nazwać świeżym powietrzem, świeże spojrzenie generuje, a pozwala jednocześnie poczuć zapach własny. I tu ukazuje się „nozdrzom rozumu” paleta zapachów która ze zdumieniem okazuje się zawierać nawet wbrew rewolucyjnemu duchowi, kontestowane nuty.

Stwierdzić zatem muszę, że ciągnę za sobą swój muzyczny smród, trochę jak część cygańskiego taboru (w którego skład wchodzą jeszcze język włoski oraz fotografia). Na nowo odkrywana muzyczność żywota układa się w zrozumiałą całość. Tak więc bez względu czy jest to głupkowaty mój zaśpiew „You can leave your hat on” Joe Cocker’a do mikrofonu (w barze z bandem grajacym live), czy chóralne poranne wyżywania się na Requiem, czy kontakty z lokalnym organistą w katolickiej parafii, kłamstwem (niestety) byłoby gdybym ogłosił wszem i wobec, że potrafię wyrzec się swej muzycznej tożsamości i ze wspomnianą zerwać…